The story is an attempt to reinterpret 1979 "Alien" from decolonial theory perspective. Here the eponymous xenomorph is seen as the being on whom the (bio)invasion by a white heteronormative settler is happening. Later violent activity by the xenomorph is recontextualised as self-defence and the rightful vengence for the colonial violence. Heteronormative violence is seen as a part of modernity established by the process of 15th century colonization, as proposed by Arturo Escobar, and later linked with queer theory by Paul Preciado.
Links
Read bellow
Pomiędzy dorodnymi słonecznikami w kolorze najjaskrawszej żółci i olbrzymimi
Makami wielkimi jak cała dłoń, wśród soczystej trawy i dzikiego rumianku
Które podlewałom mozolnie pod kopułą z półprzezroczystych włókien szklanych
Nad którą gwiazda lazurowa wschodziła codzień na piętnaście godzin
I zachodziła na trzy w cyklach tak regularnych jak cały kosmos
Dając dobre warunku do hodowli i przynosząc tak potrzebne ciepło
Za kopułą świat wydawał się zamrożony, jakby zalały go wody, a powietrze tańczyło
Niczym kolumny morskich wirów, półprzezroczyste, mgliste duchy na horyzoncie
Niczego nie zasysały tylko były jak majestatyczne pomniki leczącej się planety
A gdyby ktoś się do nich zbliżył to usłyszałby wycie dzikiego zwierzęcia
I stracił zmysły zupełnie po chwili przebywania wokół nich, gdyż w wirach żyła
Moja energia i energia planety, bo ja byłom planetą a planeta mną, tak wierzyłom
I samo nigdy koło nich nie byłom, gdyż na cóż badać to co poza zasięgiem
Tego nauczyłom się żyjąc w mej kopule, gdy dbałom o czerwie i kwiaty po równo
A codzień było spokojnie, podejrzanie tak samo i za kopułą duszy nigdy nie było
Poza nią unosił się kurz taki co dławi oddech więc na zewnątrz też nie wychodziłom
Tylko podlewałom grządki pod mą kopułą i żyłom tak lat tysiąc i miałom
Nigdy nie umrzeć tylko czekać na wyleczenie planety, gdy będzie gotowa na czerwie
A gdy wypełzną odejść miałom do gwiazd i być pyłem międzygwiezdnym
Bo wówczas, to wiedziałom w ciele, znikną wiry a więc i ma moc do życia
Lecz nie miałom nic przeciwko, bo po eonach życia jest się kosmosem
A rozpad nie jest przerwą lecz ciągłością jestestwa, tak jak wiry powstawały
I rozpadały się nad horyzontem, łowiąc energię na planecie
Tak właśnie żyłom hodując czerwie w mózgu z włókien szklanych
Tego dnia wiedziałom jakoś, że coś się święci, że coś nadchodzi, że coś przyjdzie
Gdy się obudziłom w lazurowym świetle natychmiast podeszłom do ściany kopuły
I czekałom od wschodu aż do zachodu wypatrując i śledząc niebo
A przez cały dzień wiry pojawiały się i znikały w zatrważającym tempie
Jakby walczyły o życie i walkę tę przegrywały, i próbowały ponownie niestrudzone
Powietrze wydawało się ciążyć nad mą kopułą, gdyż ta wydawała potworne zgrzyty
Których wysoki dźwięk przedzierał się przez całe me ciało zostawiając je w bliznach
Czerwie jakby coś czuły, bo zniknęły w podłożu, pochowały się pod tym naporem
A kwiaty zamknęły swoje kielichy, spuściły głowy i czekały na to co nadejdzie
Gdy gwiazda lazurowa zachodziła, w oślepiającym błysku znad horyzontu
Nagle to się stało na co czekałom i przed czym drżałom wraz z całą planetą
Zgiełk tak porażający, że w członkach straciłom czucie natychmiast
Oczy owróciłom do wnętrza ciała w obawie, że je stracę, słuch straciłom i ciało
Już całe przestałom czuć i nie wiedziałom ile czasu minęło, bo nic nie było
Na co się orientowałom w jego upływie, nie było nic, tylko myśl moja wątła
A poczułom, że i ona zamiera i ledwie dygocze, i chwilę nie wiedziałom
Czy zaraz ona też zaniknie a ja miałom stać się pyłem międzygwiezdnym
Pierwszy wrócił słuch, nim jeszcze myśl w pełni odzyskałom, usłyszałom ujadanie
Najdotkliwsze i wiedziałom, że to planeta lamentuje i w gniewie krzyczy
Potem wróciło czucie w ciele a wraz z nim ból jakbym w burzy piaskowej
Stało godzinami i wystawiało ciało nagie na smaganie pyłu
Wzrok odwróciłom ostatni, niepewnie i z wielkim wahaniem
Bo się obawiałom świata jaki miałom zastać już za moment
Ma kopuła rozpadła się w miliony błyszczących szkiełek a w każdym z nich migotała
Rozpaczliwie zachodząca gwiazda i pod nimi leżał mój ogród zwęglony do
Czerni jakiej w całym swym życiu długim nie widziałom, i wiedziałom, że spod niego
Czerwie nie wypełzną i planecie nie przyniosą sił, gdy ta odzyska zdrowie
Ale i na horyzoncie nie widniały już wiry, rozpierzchły się, uciekły i nie widziałom ich
A patrzyłom w każdą stronę świata wypatrując przynajmniej jednego
Planeta umarła, wiedziałom to już, a wkrótce i ja miałom umrzeć, bo zniknęły wiry
Lecz co się zdarzyło? Zapytywałom. Planeta wiedziała, życie wiedziało
Jednak czym to było? Skąd przyszło? Na te pytania nie znałom odpowiedzi
Choć czułom, że z planety tej nie było, bo ona nie znała autodestrukcji
Odpowiedź przyszła sama, na członkach dwóch, z dwoma innymi nienaturalnie
W powietrzu bez celu zawieszonymi i o rozpaczliwie małych oczach przez które
Cokolwiek co przyszło zapewne świata naprawdę nie widziało a tylko mgliste kształty
I tylko na ruch mogło reagować, a w świetle wieczornej agonii ciało istoty tej
Rozbłyskiwało niemal tak jasno jak sama zachodząca gwiazda i w mych oczach
Zostawiało przeraźliwe negatywy swej sylwetki, które widzę do dziś
Istota ta ruszała się powoli, niezdarnie, jakby chodzić naprawdę nie potrafiła
Tylko zgadywała co ma zrobić po każdym ruchu i z tego wnosiłom
Że niewiele musiała być rozsądniejsza od czerwi, które dopiero co umarły
Gdy zjawa powoli się zbliżała a ja odzyskiwałom siły pojęłom co się stało
Wokół rozbłyskującej sylwetki unosił się bajeczny pył najdrobniejszej substancji
Jaką kiedykolwiek widziałom, a substancja ta rozchodziła się po planecie
Kradnąc jej lazurowy blask i świecąc samemu tak silnie, że i gwiazda nikła Zawstydzona przed blaskiem owego pyłu, a on rozchodził się już wszędzie
Prędko obejmując wszystko ponad horyzont i nic już wolne od niego nie było
Wówczas istota przemówiła ale nic z jej mowy zrozumiałe mi nie było
Gdyż istota ta mówiła latami i nie potrafiłom pojąć czym wszelkie skrzypiące
Głoski jakie z siebie mozolnie wydobywa miały być i co znaczyć, ani jaki ich cel był
Mara brzmiała jak pękający lód gdy w przestrzeni międzygwiezdnej zderzą się
Dwie potężne komety lodowe lub jak drżenie mojej ukochanej kopuły godziny temu
Wtem poczułom gniew wobec istoty i rządzę zemsty, i wstałom by ugodzić istotę
Która była jeszcze w trakcie mowy, więc nawet nie spostrzegła mego ruchu
Lecz zanim ugodziłom zrozumiałom, że i to na nic, zemsta moja nie uratuje planety
Ani resztki mego życia nie wydłuży ani straty mojej nie zmniejszy
Chwyciłom z ziemi ostatniego czerwia jaki w chwili błysku musiał skryć się pode mną
Prędko przylgnęłom do istoty a ta upadła na ziemię i zamarła w bezruchu
Wtedy z dłoni wypuściłom czerwia, który wpełzł przez nozdrza istoty i widziałom
Poprzez żałośnie cienką skórę jak wędruje do pulsującej mazi po środku ciała
Wdziera się w nią i zaczyna powoli zjadać cokolwiek tam było
Trwaliśmy tak lata, czerw powoli zjadał istotę, a ja powoli traciłom oddech
Gdy przyszło więcej podobnych mar i pochwyciło mnie i mą ofiarę
W podróż, która musiała trwać stulecia, a podczas jej lazurowe słońce
Wschodziło i zachodziło na martwej planecie i płakało nad swą brzydotą
I niemocą wobec pyłu owych zjaw i słyszałom jak usilnie stara się świecić mocniej
Jak wypaca z siebie ostatki helu i wodoru i wyrzuca strugi fotonów w przestrzeń
Kosmiczną, aż dało z siebie wszystko, pewnego dnia po prostu wyparowało
Niczym ostatni oddech unoszący się z ust, rozpłynęło się między planetami
Nastał mrok a istoty latami brnęły dalej jakby go nie zauważyły
W końcu zabrały mnie z planety w wielkiej maszynie z kewlaru przez którą
Nic a nic nie było widać, więc nie dało się ustalić pozycji najbliższych gwiazd
Straciłom pojęcie przestrzeni a wnętrze machiny ujadało tak silnie, że musiałom
Zamknąć swe uszy, a mrok w maszynie nie pozwalał mi widzieć
Czułom tylko powierzchnią ciała bliskość istot i czerwia wyjadającego od wnętrza
Ofiarę, której te istoty nie spodziewały się i w swej głupocie nie szukały
A zdawać by się mogło, że natura zawsze czuje podobnych sobie i te przerośnięte
Larwy powinny były już dawno odkryć obecność intruza, lecz nie, nie wyglądały go
Były durne i głupsze od owego czerwia, którego umieściłom w niej, a który rosnął
Na mazi z wnętrza istoty i napędzany gniewem rozdzierał ją od środka coraz prędzej
I poczułom, że oddalam się od planety i tracę kontakt z resztą jej energii jaka
Po inwazji istot pozostała, a gdy energia planety zaczęła znikać siła powiązań
Międzyatomowych w moim ciele zaczęła również słabnąć, a elektrony
Zaczęły spadać na coraz dalsze orbity, najpierw w atomach wodoru i tlenu
Ale potem drżeć zaczął kadm i nawet protony w rtęci pożegnały się z neutronami
A gdy elektrony aktynu zaczęły swą długą drogę wiedziałom, że to mój początek
Stawania się pyłem gwiezdnym, wyszeptałom misję zemsty do ucha rozrosłej
Czerwi, by nie oszczędziła ni jednej z tych podłych istot, a wtem rozpadłom się
Stałom się kosmosem i widziałom co czerwia uczyniła a była w niej rządzą
Zemsty, za utraconą planetę, jakiej nawet ja się przeraziłom, gdy dryfowałom
W przestrzeni między gwiazdami i widziałom całą historię wszechświata