GWIAZDA LAZUROWA
       2021/2023

published in
X-PHILES ARCHIVE OF QUEER POETRY

The story is an attempt to reinterpret 1979 "Alien" from decolonial theory perspective. Here the eponymous xenomorph is seen as the being on whom the (bio)invasion by a white heteronormative settler is happening. Later violent activity by the xenomorph is recontextualised as self-defence and the rightful vengence for the colonial violence. Heteronormative violence is seen as a part of modernity established by the process of 15th century colonization, as proposed by Arturo Escobar, and later linked with queer theory by Paul Preciado. 






















Read bellow 



Oto historia o kosmicznych czerwiach w kosmicznych mózgach hodowanych

Pomiędzy dorodnymi słonecznikami w kolorze najjaskrawszej żółci i olbrzymimi 

Makami wielkimi jak cała dłoń, wśród soczystej trawy i dzikiego rumianku

Które podlewałom mozolnie pod kopułą z półprzezroczystych włókien szklanych

Nad którą gwiazda lazurowa wschodziła codzień na piętnaście godzin 

I zachodziła na trzy w cyklach tak regularnych jak cały kosmos

Dając dobre warunku do hodowli i przynosząc tak potrzebne ciepło

Za kopułą świat wydawał się zamrożony, jakby zalały go wody, a powietrze tańczyło

Niczym kolumny morskich wirów, półprzezroczyste, mgliste duchy na horyzoncie

Niczego nie zasysały tylko były jak majestatyczne pomniki leczącej się planety

A gdyby ktoś się do nich zbliżył to usłyszałby wycie dzikiego zwierzęcia

I stracił zmysły zupełnie po chwili przebywania wokół nich, gdyż w wirach żyła 

Moja energia i energia planety, bo ja byłom planetą a planeta mną, tak wierzyłom

I samo nigdy koło nich nie byłom, gdyż na cóż badać to co poza zasięgiem

Tego nauczyłom się żyjąc w mej kopule, gdy dbałom o czerwie i kwiaty po równo




A codzień było spokojnie, podejrzanie tak samo i za kopułą duszy nigdy nie było

Poza nią unosił się kurz taki co dławi oddech więc na zewnątrz też nie wychodziłom

Tylko podlewałom grządki pod mą kopułą i żyłom tak lat tysiąc i miałom 

Nigdy nie umrzeć tylko czekać na wyleczenie planety, gdy będzie gotowa na czerwie

A gdy wypełzną odejść miałom do gwiazd i być pyłem międzygwiezdnym

Bo wówczas, to wiedziałom w ciele, znikną wiry a więc i ma moc do życia

Lecz nie miałom nic przeciwko, bo po eonach życia jest się kosmosem

A rozpad nie jest przerwą lecz ciągłością jestestwa, tak jak wiry powstawały

I rozpadały się nad horyzontem, łowiąc energię na planecie

Tak właśnie żyłom hodując czerwie w mózgu z włókien szklanych




Tego dnia wiedziałom jakoś, że coś się święci, że coś nadchodzi, że coś przyjdzie

Gdy się obudziłom w lazurowym świetle natychmiast podeszłom do ściany kopuły

I czekałom od wschodu aż do zachodu wypatrując i śledząc niebo

A przez cały dzień wiry pojawiały się i znikały w zatrważającym tempie 

Jakby walczyły o życie i walkę tę przegrywały, i próbowały ponownie niestrudzone

Powietrze wydawało się ciążyć nad mą kopułą, gdyż ta wydawała potworne zgrzyty

Których wysoki dźwięk przedzierał się przez całe me ciało zostawiając je w bliznach

Czerwie jakby coś czuły, bo zniknęły w podłożu, pochowały się pod tym naporem

A kwiaty zamknęły swoje kielichy, spuściły głowy i czekały na to co nadejdzie

Gdy gwiazda lazurowa zachodziła, w oślepiającym błysku znad horyzontu

Nagle to się stało na co czekałom i przed czym drżałom wraz z całą planetą

Zgiełk tak porażający, że w członkach straciłom czucie natychmiast

Oczy owróciłom do wnętrza ciała w obawie, że je stracę, słuch straciłom i ciało 

Już całe przestałom czuć i nie wiedziałom ile czasu minęło, bo nic nie było

Na co się orientowałom w jego upływie, nie było nic, tylko myśl moja wątła

A poczułom, że i ona zamiera i ledwie dygocze, i chwilę nie wiedziałom

Czy zaraz ona też zaniknie a ja miałom stać się pyłem międzygwiezdnym




Pierwszy wrócił słuch, nim jeszcze myśl w pełni odzyskałom, usłyszałom ujadanie

Najdotkliwsze i wiedziałom, że to planeta lamentuje i w gniewie krzyczy

Potem wróciło czucie w ciele a wraz z nim ból jakbym w burzy piaskowej

Stało godzinami i wystawiało ciało nagie na smaganie pyłu

Wzrok odwróciłom ostatni, niepewnie i z wielkim wahaniem 

Bo się obawiałom świata jaki miałom zastać już za moment




Ma kopuła rozpadła się w miliony błyszczących szkiełek a w każdym z nich migotała

Rozpaczliwie zachodząca gwiazda i pod nimi leżał mój ogród zwęglony do  

Czerni jakiej w całym swym życiu długim nie widziałom, i wiedziałom, że spod niego 

Czerwie nie wypełzną i planecie nie przyniosą sił, gdy ta odzyska zdrowie

Ale i na horyzoncie nie widniały już wiry, rozpierzchły się, uciekły i nie widziałom ich

A patrzyłom w każdą stronę świata wypatrując przynajmniej jednego

Planeta umarła, wiedziałom to już, a wkrótce i ja miałom umrzeć, bo zniknęły wiry

Lecz co się zdarzyło? Zapytywałom. Planeta wiedziała, życie wiedziało

Jednak czym to było? Skąd przyszło? Na te pytania nie znałom odpowiedzi

Choć czułom, że z planety tej nie było, bo ona nie znała autodestrukcji 




Odpowiedź przyszła sama, na członkach dwóch, z dwoma innymi nienaturalnie

W powietrzu bez celu zawieszonymi i o rozpaczliwie małych oczach przez które

Cokolwiek co przyszło zapewne świata naprawdę nie widziało a tylko mgliste kształty

I tylko na ruch mogło reagować, a w świetle wieczornej agonii ciało istoty tej

Rozbłyskiwało niemal tak jasno jak sama zachodząca gwiazda i w mych oczach

Zostawiało przeraźliwe negatywy swej sylwetki, które widzę do dziś

Istota ta ruszała się powoli, niezdarnie, jakby chodzić naprawdę nie potrafiła

Tylko zgadywała co ma zrobić po każdym ruchu i z tego wnosiłom

Że niewiele musiała być rozsądniejsza od czerwi, które dopiero co umarły




Gdy zjawa powoli się zbliżała a ja odzyskiwałom siły pojęłom co się stało

Wokół rozbłyskującej sylwetki unosił się bajeczny pył najdrobniejszej substancji

Jaką kiedykolwiek widziałom, a substancja ta rozchodziła się po planecie

Kradnąc jej lazurowy blask i świecąc samemu tak silnie, że i gwiazda nikła Zawstydzona przed blaskiem owego pyłu, a on rozchodził się już wszędzie

Prędko obejmując wszystko ponad horyzont i nic już wolne od niego nie było




Wówczas istota przemówiła ale nic z jej mowy zrozumiałe mi nie było

Gdyż istota ta mówiła latami i nie potrafiłom pojąć czym wszelkie skrzypiące 

Głoski jakie z siebie mozolnie wydobywa miały być i co znaczyć, ani jaki ich cel był

Mara brzmiała jak pękający lód gdy w przestrzeni międzygwiezdnej zderzą się

Dwie potężne komety lodowe lub jak drżenie mojej ukochanej kopuły godziny temu




Wtem poczułom gniew wobec istoty i rządzę zemsty, i wstałom by ugodzić istotę

Która była jeszcze w trakcie mowy, więc nawet nie spostrzegła mego ruchu

Lecz zanim ugodziłom zrozumiałom, że i to na nic, zemsta moja nie uratuje planety

Ani resztki mego życia nie wydłuży ani straty mojej nie zmniejszy

Chwyciłom z ziemi ostatniego czerwia jaki w chwili błysku musiał skryć się pode mną 

Prędko przylgnęłom do istoty a ta upadła na ziemię i zamarła w bezruchu

Wtedy z dłoni wypuściłom czerwia, który wpełzł przez nozdrza istoty i widziałom

Poprzez żałośnie cienką skórę jak wędruje do pulsującej mazi po środku ciała

Wdziera się w nią i zaczyna powoli zjadać cokolwiek tam było




Trwaliśmy tak lata, czerw powoli zjadał istotę, a ja powoli traciłom oddech

Gdy przyszło więcej podobnych mar i pochwyciło mnie i mą ofiarę 

W podróż, która musiała trwać stulecia, a podczas jej lazurowe słońce 

Wschodziło i zachodziło na martwej planecie i płakało nad swą brzydotą

I niemocą wobec pyłu owych zjaw i słyszałom jak usilnie stara się świecić mocniej

Jak wypaca z siebie ostatki helu i wodoru i wyrzuca strugi fotonów w przestrzeń 

Kosmiczną, aż dało z siebie wszystko, pewnego dnia po prostu wyparowało 

Niczym ostatni oddech unoszący się z ust, rozpłynęło się między planetami

Nastał mrok a istoty latami brnęły dalej jakby go nie zauważyły




W końcu zabrały mnie z planety w wielkiej maszynie z kewlaru przez którą 

Nic a nic nie było widać, więc nie dało się ustalić pozycji najbliższych gwiazd

Straciłom pojęcie przestrzeni a wnętrze machiny ujadało tak silnie, że musiałom

Zamknąć swe uszy, a mrok w maszynie nie pozwalał mi widzieć

Czułom tylko powierzchnią ciała bliskość istot i czerwia wyjadającego od wnętrza 

Ofiarę, której te istoty nie spodziewały się i w swej głupocie nie szukały

A zdawać by się mogło, że natura zawsze czuje podobnych sobie i te przerośnięte

Larwy powinny były już dawno odkryć obecność intruza, lecz nie, nie wyglądały go

Były durne i głupsze od owego czerwia, którego umieściłom w niej, a który rosnął 

Na mazi z wnętrza istoty i napędzany gniewem rozdzierał ją od środka coraz prędzej 




I poczułom, że oddalam się od planety i tracę kontakt z resztą jej energii jaka

Po inwazji istot pozostała, a gdy energia planety zaczęła znikać siła powiązań

Międzyatomowych w moim ciele zaczęła również słabnąć, a elektrony

Zaczęły spadać na coraz dalsze orbity, najpierw w atomach wodoru i tlenu

Ale potem drżeć zaczął kadm i nawet protony w rtęci pożegnały się z neutronami 

A gdy elektrony aktynu zaczęły swą długą drogę wiedziałom, że to mój początek

Stawania się pyłem gwiezdnym, wyszeptałom misję zemsty do ucha rozrosłej 

Czerwi, by nie oszczędziła ni jednej z tych podłych istot, a wtem rozpadłom się

Stałom się kosmosem i widziałom co czerwia uczyniła a była w niej rządzą 

Zemsty, za utraconą planetę, jakiej nawet ja się przeraziłom, gdy dryfowałom

W przestrzeni między gwiazdami i widziałom całą historię wszechświata